czwartek, 11 lipca 2013

Nareszcie!

Nareszcie, lato dotarło i do Paryża. W ostatniej chwili powiedziałabym, bo już powoli zaczęliśmy wątpić w jego istnienie. Kiedy wyczytałam w prognozach, że weekend zapowiada się ciepły, a wręcz upalny, stwierdziłam, że warto by było to wykorzystać, bo spragnieni jesteśmy ciepłych promieni słonecznych jako ta kania dżdżu.

W sobote zaryzykowaliśmy zakupowo-przecenową przechadzkę po Marais, które samo w sobie jest atrakcją. Klucząc pomiędzy gejowskimi barami i zapachem falafela odkryliśmy, że otwarty jest dziedziniec Archiwów i tym sposobem odkryliśmy kolejny zielony zakątek Paryża. Niewielki, ale jakież daje ukojenie wśród rozgrzanych murów.

 

 

Następnego dnia sił nam już starczyło jedynie na to aby przemieścić się na drugi koniec miasta, do parku Saint-Cloud i spocząć pod drzewami piknikując. Mimo że wielu Paryżan uczyniło podobnie (częściowo z powodu odbywającego się w nim Caisse à savon, czyli wyścigu własnoręcznie skonstruowanych pojazdów), tłumy nie przeszkadzały, a w cieniu można było naprawdę przyjemnie spędzić upalne popołudnie.

środa, 28 marca 2012

It’s all London baby!*

Kocham Londyn miłością czystą, szaloną, irracjonalną (no ale halo, miłość racjonalna raczej nie jest). Pokochałam go od pierwszego wejrzenia i krótka (na razie) historia naszej znajomości tylko to uczucie pogłębiła. Spotkałam się zresztą z krytyką mych uczuć, jakoby będących chwilowym kaprysem, zachwytem naiwnego turysty. Nie sądzę.
Mieszkając na co dzień w wielkim mieście jakim jest Paryż zdaję sobie sprawę z wszystkich jego wad. Mało tego, wydaje mi się, że Londyn w takim codziennym życiu jest jeszcze gorszy- jest  bardziej rozległy, metro jest wyjątkowo niewygodne (nigdy już nie będę psioczyć na metro paryskie, obiecuję!). Ale jak już wspomniałam- uczucia są nieracjonalne, pewne rzeczy po prostu się kocha, pewne klimaty lepiej czuje, pewne smaki nam odpowiadają itd. Już pierwsza moja wizyta na wyspach, wyprawa do Szkocji, uzmysłowiła mi, że to jest moje miejsce, bliskie memu sercu. Cóż np poradzę na to, że nie pałam miłością do języka francuskiego? Są tacy którym miękną kolana jak słyszą charakterystyczne „rrr” i „oh la la”. Moje kolana pozostają niewzruszone.
Zupełnie też nie dałam się zbałamucić poglądom o wyższości kuchni francuskiej nad resztą świata i nie zgadzam się z Francuzami wykrzywiającymi się na widok puree z groszku i wyśmiewającymi fasolkę na śniadanie. Ja mogę jeść fasolkę na śniadanie, na obiad, na podwieczorek i na kolację. O jedzeniu zresztą mogłabym długo- o tym, że w każdej knajpie jest co najmniej jedno (a przeważnie więcej) dań wegetariańskich, że na wszelkich targach można spróbować za niewielkie pieniądze różnych przysmaków, że zamiast napawać się wyrafinowaną formą Anglicy stawiają na prostotę?
O tej prostocie i wyluzowaniu, które stoją w opozycji do francuskiego wyrafinowania i snobizmu (niekoniecznie negatywnego, przyznaję z ręką na sercu) też by można długo. Dość powiedzieć, że w cieniu biznesowego centrum miasta pasą się owce i lamy. A co, jest lama, jest impreza!

Przygotowania do Olimpiady w toku. Swoją drogą pełno jest z tego powodu remontów i zmian.

Turystyczny hit, czyli Portobello. W sumie staramy się szybko "zaliczać" takie atrakcje i mieć potem spokój.


Kolejna "atrakcja" czyli Camden. Sklepy męczące, ale architektura i wystrój stajni imponujące.




Wspaniały dzień- wycieczka rowerowa wzdłuż Tamizy i uroki dawnych doków.


Przy okazji mieliśmy możliwość zobaczyć London Bridge od drugiej, mniej turystycznej strony (wszystkie wycieczki kończą zwiedzanie na moście i dalej mogliśmy wreszcie zacząć spokojnie lawirować wśród uliczek i nabrzeży).


Takie tam kontrasty.

Blackheath- niby Londyn, a klimat już zdecydowanie małomiasteczkowy.



Cutty Sark też w remoncie, ale z odległości nie widać rusztowań. Za nią znajduje się wejście do tunelu, którym można przeprawić się na drugą stronę rzeki- brrrr, nieprzyjemne doświadczenie, zresztą tunel też jest w remoncie.


A to już wspomniane owce, czyli Mudchute Farm. Można też zostać sponsorem takiej owieczki.


Wiejskich klimatów ciąg dalszy.


Lama kontemplująca (a może plująca na?) Canary Wharf.


Barclays bikes- też łatwiej je wynająć niż paryskie veliby, ale trzeba uważać i nie wybierać się na nich do Greenwich, bo nie ma ich gdzie tam zostawić.


Skarby Hyde Parku.

Pejzaż w stylu Constable'a



I nadal wiejskie klimaty- w samym centrum, niedaleko świątyni rozpusty, czyli Oxford Street.


Metro też musi zostać uwiecznione.

Rodin 2 tys. lat wcześniej.


I na zakończenie- coś dla ciała.


*A cytat oczywiście stąd.

niedziela, 22 maja 2011

Normandia, czyli miejsce ucieczki paryskich mieszczuchów

Pierwsze nasze spotkanie z Normandią nie obiecywało świetlanej przyszłości. Region ten, nazywany mało romantycznie "nocnikiem Francji", zraszany jest licznymi deszczami i smagany wichrami. I tak nas też przywitał podczas naszej sierpniowej wyprawy do monetowskiego Etretat. Ponadto był to okres wakacyjny, więc oczywiście tłumów turystów i paryżan nie odstraszyła nawet niesprzyjająca pogoda. "Nic to" pomyślałam sobie, "są ładniejsze miejsca we Francji".

Tym razem jednak było inaczej. Maj to nie miesiąc wakacyjny, więc ludzi było zdecydowanie mniej, ba, większość z nich stanowili "emeryci i renciści". Trafiliśmy na chyba jeden z nielicznych bezdeszczowych dni, było wietrznie, lecz słonecznie. Leniwie snujący się po nadmorskiej promenadzie wczasowicze, pary wylegujące się na plaży. I my zalegliśmy na rozgrzanych otoczakach, bo udzieliła nam się senna atmosfera, tak inna od zabieganego, hałaśliwego Paryża. Tu jedyny hałas stanowił szum fal, a to jeden z tych dźwięków, który nigdy hałasem nie będzie.

 

Najpierw zawitaliśmy do miasteczka Fecamp...
 

 ...gdzie zatrzymaliśmy się na typowe normandzkie (i bretońskie także) przysmaki:

- małże z frytkami (moules frites)

-naleśniki na słono, robione z mąki gryczanej (zwane galettes)

 
Sałatę także podawali w specjalnie uformowanym naleśniku
-popite miejscowym cydrem

 

Porcje były gigantyczne, więc na mechaniczne pytanie kelnera "a może p'tit dessert?", byłam w stanie wyjąkać tylko "raczej nie". 
Potem przenieśliśmy się do Yport, leżącego pomiędzy Fecamp a Etretat, niesamowitego miasteczka, w którym leniwa atmosfera wypoczynkowej miejscowości kontrastuje z potęgą natury, pod postacią surowych, dominujących klifów. 

 
Yport. To co na pierwszym planie wygląda jak piaskowe błoto, w rzeczywistości było twardą skalistą powierzchnią, obklejoną glonami i owocami morza, które zresztą zbierają ludzie po prawej stronie zdjęcia.

 
Miałam wrażenie, że zza któregoś domku wyłoni się Tadzio, odprowadzany wzrokiem przez Aschenbacha.

 

 

 

 

 
Skalista plaża, przybierająca najdziwniejsze formy.

wtorek, 22 lutego 2011

A to Paryż właśnie!

Chociaż często narzekam na mieszkanie w Paryżu, na pewno nie można mu odmówić pewnych zalet- jest różnorodny, często zaskakuje, a można się tu spodziewać...no może nie wszystkiego, ale na pewno wielu rzeczy. Ostatnio na własne oczy widziałam koguty między Notre-Dame, a Conciergerie. Ale po kolei.

W IX w. zbudowano most pomiędzy wyspą Cité, a prawym brzegiem Sekwany- most o nazwie Grand-Pont.  Stały tam stragany, a później i domy handlarzy. Zabudowania te dwa razy spłonęły, raz w XVI (po czym most nazywano Mostem Ptaków lub Mostem Kupców), a drugi raz w wieku XIX. Po drugim pożarze zakazano zabudowy i handlu na moście, nazwanym dziś na pamiątkę tamtych dni Pont au Change (czyli Most Wymiany, czyli po prostu handlu). A dlaczego Most Ptaków? Otóż w niedziele i święta handlowano tam ptactwem. I ten zwyczaj zachował się do dziś, przeniesiono jedynie sam rynek w pobliże mostu, na Place Louis-Lépine. A codziennie można tam zaopatrzyć się w kwiaty. 

Wiedziałam o jego istnieniu, dlatego szybko zrozumiałam skąd to "kukuryku" odbijające się echem po falach Sekwany.


 
Kanarki, aleksandretty, zeberki, papużki faliste...

 
...i dorodny kogut.

 

 
Nieprzyzwoity gołąb pokazujący, że ma nas głęboko.

 

 

środa, 19 stycznia 2011

Buon Natale!

W końcu zebrałam się w sobie, by opisać Boże Narodzenie spędzone we Włoszech. Była to wielka wyprawa (prezenty, pudło specjalnie przeze mnie na tę okazję upieczonych ciastek korzennych, łańcuchy w bagażniku, a na kolanach kot, trzęsący się ze zdenerwowania), a dla mnie ponadto niesamowite doświadczenie- po raz pierwszy bowiem spędzałam święta poza granicami Polski. Postanowiłam nie rozpaczać z tego powodu i wykorzystać okazję, by przyjrzeć się zwyczajom panującym w innym kraju.

Co odkryłam? Że tak naprawdę każdy ma jakąś tradycję obchodzenia świąt (pamiętacie frytki na Święto Dziękczynienia rodziny Van Der Woodsen? :) i trudno je porównywać i oceniać, nie ma lepszej/gorszej. Poza tym zastanawiałam się czego tak naprawdę będzie mi najbardziej brakować, co ocenię jako element konieczny by czuć atmosferę świąteczną. Okazało się, że nie jedzenie i nie opłatek (jedzenie jest, tyle że inne:), nie choinka, bo ta też jest (mimo bardzo silnej tradycji szopek). Otóż najbardziej brakowało mi ...kolęd! Uświadomiłam sobie, że w Polsce kolędy są wszędzie- w radio, w telewizji, w supermarkecie, śpiewają je chóry kościelne i Andrzej Piaseczny). Apogeum następuje w wigilię. Zawsze ubieram przez kilka godzin choinkę słuchając na przemian to radia, to telewizji. A tu...nic. Jakieś panie prezenterki w czerwonych gorsetach z futerkiem i to wszystko.

Wracając do szopki- we Włoszech to właśnie ona jest jedną z najważniejszych tradycji bożonarodzeniowych. I to nie tam jakaś z piernika czy z kartonu, o nie. Solidna konstrukcja, zaadoptowanie do sytuacji mieszkaniowej (korytarz? róg pokoju? klatka schodowa?), fantazja (kwiaty, piasek, kamienie, papierowe skały, fontanny i pustynne ogniska). No jednym słowem- poważna sprawa. Figurki coraz częściej plastikowe, bo taniej, ale prawdziwi hobbyści takowymi się nie zhańbią.Figurki gliniane czy ceramiczne kosztują fortunę, przybierają zaś coraz ciekawsze formy (poza Świętą Rodziną i Trzema Królami- różni pasterze, przedstawiciele różnych zawodów, a ostatnio coraz częściej celebryci, np ...Michael Jackson, czy Berlusconi). Niektóre mają szaty z prawdziwych tkanin (typowe dla Neapolu). Najbardziej zaskoczyło mnie jak P. zaczął wyciągać z szafy swoje szopkowe wyposażenie z pietyzmem wygładzając jakby papier pakowy we wzorki moro i mówiąc "teraz już ciężko kupić dobry papier na skały, te co obecnie produkują to do niczego są", po czym pokłócił się z siostrą do kogo należą poszczególne figurki.

To szopka P.
Przejdźmy teraz do omówienia części zasadniczej,czyli jedzenia! Rzeczą łatwą do przewidzenia jest fakt i jedzenie stanowi rdzeń włoskich tradycji bożonarodzeniowych. 24 grudnia je się bezmięsną kolację. Mama P., jako kobieta nowoczesna, zaserwowała nam: koktajl z krewetek, ośmiornicę, homara, spaghetti alle vongole (vongole to rodzaj małż, zwany "małżami Wenus" ponoć) i rybę z ziemniakami. Czy mam dodawać, że nie lubię owoców morza? Ja ze swojej strony przygotowałam barszcz z uszkami, P. mnie namówił, mówiąc, że to będą w stanie zaakceptować. Owszem, smakowało im.

25 grudnia je się najważniejszy posiłek, wielodaniowy, w gronie rodziny.

Zaczyna się od małych pierożków cappelletti w rosole. Nie wiem czy je się je w całych Włoszech, ale jest to jedno z najbardziej tradycyjnych dań bożonarodzeniowych. Ciotka P. jest specjalistką, robi ich co roku kilka tysięcy, rozdając sąsiadom i znajomym (ponoć coraz mniej osób je robi, bo też coraz mnie osób umie je robić- dlatego takie osoby jak ona są bardzo cenione).

Cappelletti w wielkim garze. Je się oczywiście z parmezanem.

Potem następuje parada mięs, warzyw i sałatek, z których najbardziej charakterystyczne jest pieczone jagnię.

Nadziewany kapłon, specjalność drugiej ciotki.

Wydawało mi się, że idzie mi dobrze, kiedy na stół wjechały ciasta i słodycze. Znajdując w swym żołądku ostatnie wolne miejsca spróbowałam wszystkiego.

Panforte- typowe toskańskie ciasto bożonarodzeniowe.Podobnie jak nasze ma w swym składzie dużo miodu i bakalii, jest bardzo słodkie, o lepko-ciągnącej konsystencji.

Po tym wszystkim stwierdziłam, że muszę zaczerpnąć świeżego powietrza!



 
Wzgórza Umbrii

Przez następny tydzień oddawaliśmy się słodkiemu lenistwu i obżarstwu. Zwiedzaliśmy okolice i okoliczne knajpy. Po tygodniu zaś nadeszła następna okazja do jedzenia, czyli sylwester. Bo we Włoszech i na sylwestra się głównie je. Dopiero po północy idzie się potańczyć. Nasz sylwester był całkowicie kulinarno-domowy.


Zaczęliśmy od grzanek z truflami, następnie na stół wjechało Cotechino, coś w rodzaju kiełbasy gotowanej z soczewicą, typowe danie sylwestrowe.

Cotechino

Potem danie główne, czyli ryba z "chipsami" ziemniaczanymi.


I na deser panettone, kolejne ciasto typowe dla świąt Bożego Narodzenia,


oraz winogrona- tradycyjny przesąd noworoczny mówi, że im więcej się ich zje, tym więcej będzie się miało pieniędzy w Nowym Roku.