środa, 28 marca 2012

It’s all London baby!*

Kocham Londyn miłością czystą, szaloną, irracjonalną (no ale halo, miłość racjonalna raczej nie jest). Pokochałam go od pierwszego wejrzenia i krótka (na razie) historia naszej znajomości tylko to uczucie pogłębiła. Spotkałam się zresztą z krytyką mych uczuć, jakoby będących chwilowym kaprysem, zachwytem naiwnego turysty. Nie sądzę.
Mieszkając na co dzień w wielkim mieście jakim jest Paryż zdaję sobie sprawę z wszystkich jego wad. Mało tego, wydaje mi się, że Londyn w takim codziennym życiu jest jeszcze gorszy- jest  bardziej rozległy, metro jest wyjątkowo niewygodne (nigdy już nie będę psioczyć na metro paryskie, obiecuję!). Ale jak już wspomniałam- uczucia są nieracjonalne, pewne rzeczy po prostu się kocha, pewne klimaty lepiej czuje, pewne smaki nam odpowiadają itd. Już pierwsza moja wizyta na wyspach, wyprawa do Szkocji, uzmysłowiła mi, że to jest moje miejsce, bliskie memu sercu. Cóż np poradzę na to, że nie pałam miłością do języka francuskiego? Są tacy którym miękną kolana jak słyszą charakterystyczne „rrr” i „oh la la”. Moje kolana pozostają niewzruszone.
Zupełnie też nie dałam się zbałamucić poglądom o wyższości kuchni francuskiej nad resztą świata i nie zgadzam się z Francuzami wykrzywiającymi się na widok puree z groszku i wyśmiewającymi fasolkę na śniadanie. Ja mogę jeść fasolkę na śniadanie, na obiad, na podwieczorek i na kolację. O jedzeniu zresztą mogłabym długo- o tym, że w każdej knajpie jest co najmniej jedno (a przeważnie więcej) dań wegetariańskich, że na wszelkich targach można spróbować za niewielkie pieniądze różnych przysmaków, że zamiast napawać się wyrafinowaną formą Anglicy stawiają na prostotę?
O tej prostocie i wyluzowaniu, które stoją w opozycji do francuskiego wyrafinowania i snobizmu (niekoniecznie negatywnego, przyznaję z ręką na sercu) też by można długo. Dość powiedzieć, że w cieniu biznesowego centrum miasta pasą się owce i lamy. A co, jest lama, jest impreza!

Przygotowania do Olimpiady w toku. Swoją drogą pełno jest z tego powodu remontów i zmian.

Turystyczny hit, czyli Portobello. W sumie staramy się szybko "zaliczać" takie atrakcje i mieć potem spokój.


Kolejna "atrakcja" czyli Camden. Sklepy męczące, ale architektura i wystrój stajni imponujące.




Wspaniały dzień- wycieczka rowerowa wzdłuż Tamizy i uroki dawnych doków.


Przy okazji mieliśmy możliwość zobaczyć London Bridge od drugiej, mniej turystycznej strony (wszystkie wycieczki kończą zwiedzanie na moście i dalej mogliśmy wreszcie zacząć spokojnie lawirować wśród uliczek i nabrzeży).


Takie tam kontrasty.

Blackheath- niby Londyn, a klimat już zdecydowanie małomiasteczkowy.



Cutty Sark też w remoncie, ale z odległości nie widać rusztowań. Za nią znajduje się wejście do tunelu, którym można przeprawić się na drugą stronę rzeki- brrrr, nieprzyjemne doświadczenie, zresztą tunel też jest w remoncie.


A to już wspomniane owce, czyli Mudchute Farm. Można też zostać sponsorem takiej owieczki.


Wiejskich klimatów ciąg dalszy.


Lama kontemplująca (a może plująca na?) Canary Wharf.


Barclays bikes- też łatwiej je wynająć niż paryskie veliby, ale trzeba uważać i nie wybierać się na nich do Greenwich, bo nie ma ich gdzie tam zostawić.


Skarby Hyde Parku.

Pejzaż w stylu Constable'a



I nadal wiejskie klimaty- w samym centrum, niedaleko świątyni rozpusty, czyli Oxford Street.


Metro też musi zostać uwiecznione.

Rodin 2 tys. lat wcześniej.


I na zakończenie- coś dla ciała.


*A cytat oczywiście stąd.